Tak go sobie nazwałem, bo... kto mi zabroni? Poza tym, potrzebowałem tu jakiegoś tytułu. Czas akcji - wtorkowa modlitwa w językach. Dobra, malujemy: Po prawej rośnie las. Taki bór pradawny, który stoi dumnie na wzgórzach. Oddala się jednak, bo oto po nich pędzi zbrojna armia na koniach. Gnają coraz szybciej i szybciej. I tak trwa ten obraz i trwa, a ja go po prostu widzę. Po dłuższej chwili do tego, co wzrokowe, dołączają odczucia fizyczne. Są bardzo wyraźne, realne i wiążą się z bólem.
Zaczęło się od dolnej partii pleców. Chwilę później paliły mnie stopy. Takie dziwne uczucie, nie jak stanie na gorącym, tylko żar wewnątrz nich. Następnie ramiona - jakby miały mi się wykręcić o 180 stopni. Ręce - czułem, że kości przedramion za moment pękną, jak patyki, choć gną się elastycznie. Dalej zeszło na nogi, wskoczyło na kark... Naprawdę, bardzo niemiłe doznania. Nie czułem jednak lęku, a raczej "co ma być, to będzie". Wtedy jednak ludzie wokół zaczęli coś śpiewać.
Jakieś dwa dobre słowa, których nie pamiętam. Pamiętam jednak doskonale, jak ból powoli ustępował. Zacząłem odczuwać ulgę, a widoczny dotychczas obraz zanikał. Dalej było już tylko odczucie, dające mi przekonanie, że wokół są tumany kurzu i dymu. Miałem pewność, że właśnie dokonuje się ta bitwa, na którą pędziła uzbrojona jazda. Miałem przy tym pewność, że będzie to bitwa zwycięska.
Rafał